Aktualności

Horror na Podlasiu. Nie żyje 18-latek

TVP.Info - 1 godzina 31 min. temu

Informację o leżącym przed dyskoteką 18-latku z obrażeniami głowy policja otrzymała w nocy z czwartku na piątek.


18-latek znaleziony martwy przed dyskoteką


– Do poszkodowanego wezwano policję i ratowników medycznych, ale życia 18-latka nie udało się uratować – poinformował Krupa.


– W związku ze zdarzeniem policjanci zatrzymali dwie osoby, które trafiły do policyjnego aresztu – dodał rzecznik podlaskiej policji. Zaznaczył przy tym, że na obecnym etapie wyjaśniania sprawy, policja nie udziela więcej informacji.


Zobacz także: Dziadek z babcią spłonęli żywcem. Tragiczny pożar na Podlasiu

Kategorie: Telewizja

Gołoledź na drogach i chodnikach. Czekamy na Wasze zdjęcia i nagrania

TVP.Info - 2 godziny 22 min. temu

Zdjęcia i nagrania można wysyłać do nas na adres twoje@tvp.info


Gołoledź w Polsce. Alert IMGW


IMGW wydał ostrzeżenia I stopnia przed marznącymi opadami. Objęte nimi są województwa mazowieckie, łódzkie, opolskie i świętokrzyskie oraz w części województw: podkarpackiego, małopolskiego, śląskiego, dolnośląskiego, podlaskiego, lubelskiego, pomorskiego, wielkopolskiego, a także warmińsko-mazurskiego. Na tych obszarach prognozowane są słabe opady marznącej mżawki powodujące gołoledź.


Alerty będą obowiązywać do godz. 22 w sobotę, a prawdopodobieństwo wystąpienia niebezpiecznych zjawisk wynosi 80 proc.

Kategorie: Telewizja

Pytanie dnia: Katarzyna Kasia

TVP.Info - 2 godziny 34 min. temu
26.12.2025
Kategorie: Telewizja

Katarzyna Kasia w „Pytaniu Dnia”

TVP.Info - 2 godziny 38 min. temu
Współprowadząca „Kwiatków Polskich”.
Kategorie: Telewizja

Nie żyje były poseł Cezary Miżejewski

TVP.Info - 3 godziny 25 min. temu

Cezary Miżejewski był w latach osiemdziesiątych działaczem opozycji demokratycznej, wchodził w skład Grupy Politycznej Robotnik, wydawał w podziemiu m.in pismo „Praca, Płaca, BHP”. Był członkiem założycielem odrodzonej Polskiej Partii Socjalistycznej. W latach 1993–1997 objął mandat posła na Sejm II kadencji z listy SLD. Był doradcą ministra pracy i polityki społecznej Jerzego Hausnera, a od 2004 roku pełnił funkcję podsekretarza stanu w Ministerstwie Gospodarki, Pracy i Polityki Społecznej, a następnie sekretarza stanu w Ministerstwie Polityki Społecznej.


Kim był Cezary Miżejewski?


Był autorem kilku ustaw, m.in. o zatrudnieniu socjalnym i o spółdzielniach socjalnych. Sam też został pracownikiem spółdzielni socjalnej „Opoka” w Kluczach, był też przewodniczącym Ogólnopolskiego Związku Rewizyjnego Spółdzielni Socjalnych.


W 2013 roku został członkiem zarządu Wspólnoty Roboczej Związków Organizacji Socjalnych (WRZOS), a następnie prezesem zarządu. Od 2015 roku był członkiem Krajowego Komitetu Rozwoju Ekonomii Społecznej przy MRPiPS, a w 2023 został jego wiceprzewodniczącym. Był współzałożycielem EAPN Polska. „Jego zasługi na polu budowania polskiego modelu ekonomii społecznej i spółdzielczości socjalnej są nieocenione” – napisało stowarzyszenie na Facebooku.



Miżejewski za działalność na rzecz kultury niezależnej otrzymał odznakę Zasłużony Działacz Kultury, oraz Odznakę Honorową za Zasługi dla Ochrony Pracy. W 2014 został odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności


Zobacz także: Brychczy, Beenhakker, Jota i inni. Ich świat sportu pożegnał w ostatnim roku


Kategorie: Telewizja

Afera szpiegowska w Rosji. Były pracownik ministerstwa „skazany za zdradę”

TVP.Info - 3 godziny 56 min. temu

Konowałow miał „podczas długoterminowego pobytu służbowego w Stanach Zjednoczonych” przekazywać tamtejszemu wywiadowi tajne informacje w zamian za wynagrodzenie – podała w cytowanym przez Reutera oświadczeniu Federalna Służba Bezpieczeństwa Rosji (FSB).


FSB oskarża byłego pracownika MSZ


FSB, główny następca radzieckiego KGB, poinformowała, że urodzony w 1987 r. Konowałow został uznany za winnego zdrady. Nie podano, jakie informacje miał przekazywać amerykańskim służbom wywiadowczym ani z którą agencją amerykańską miał współpracować.






Rosyjska gazeta „Kommiersant” podała, że Konowałow pełnił funkcję drugiego sekretarza rosyjskiego konsulatu generalnego w Houston. Według „Kommiersanta” pracował on w Stanach Zjednoczonych w latach 2014–2017.


Zobacz też: Rosja stawia na „jednorazowych agentów”. Najwięcej ujęto ich w Polsce

Kategorie: Telewizja

Izrael jako pierwszy na świecie uznał niepodległość zbuntowanej prowincji

TVP.Info - 3 godziny 56 min. temu

Cytowany przez agencję Reutera premier Izraela Benjamin Netanjahu powiedział, że Izrael będzie dążył do współpracy z Somalilandem w dziedzinie rolnictwa, zdrowia, technologii i gospodarki.


Izrael uznał niepodległość Somalilandu?


W oświadczeniu pogratulował prezydentowi Somalilandu Abdirahmanowi Mohamedowi Abdullahiemu i zaprosił go do odwiedzenia Izraela.


Netanjahu zaznaczył, że deklaracja izraelskiego rządu „jest zgodna z duchem porozumień Abrahama, podpisanych z inicjatywy prezydenta (USA Donalda) Trumpa”. Porozumienia wynegocjowane w 2020 r. obejmowały sformalizowanie stosunków dyplomatycznych Izraela ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi i Bahrajnem; później dołączyły do nich inne kraje.


W piątek ministrowie spraw zagranicznych Somalii, Egiptu, Turcji i Dżibuti potępili uznanie przez Izrael Somalilandu. Jak poinformowało egipskie MSZ, ministrowie „podkreślili swoje pełne poparcie dla jedności, suwerenności i integralności terytorialnej Somalii”.


Gdzie leży Somaliland? 


Somaliland to leżące nad Zatoką Adeńską terytorium w północnej Somalii we wschodniej Afryce. Po uzyskaniu w 1960 r. niepodległości od Wielkiej Brytanii połączyło się z Somalią, która wcześniej była administrowana przez Włochy. Somaliland zerwał z rządem Somalii w Mogadiszu w 1991 r. i od tego czasu zabiega o międzynarodowe uznanie niepodległości, czemu sprzeciwiała się Somalia.


Zobacz także: Uznanie państwa palestyńskiego? Niemcy mówią „nie”

Kategorie: Telewizja

Rzeczniczka MSZ Rosji grozi Polsce. Zapowiada konsekwencje

Dziennik - 4 godziny 9 min. temu
Marija Zacharowa, rzeczniczka MSZ Rosji skrytykowała decyzję Polski ws. rosyjskiego konsulatu w Gdańsku. Powiedziała, że Polacy powinni zastanowić się nad "konsekwencjami takich nielegalnych i prowokacyjnych działań". - Jest wiele przykładów tego, jak reaguje Rosja i jak bolesne są to odpowiedzi - groziła. Agnieszka Maj
Kategorie: Prasa

Świąteczna rozmowa prezydentów. O czym dyskutowali Trump i Nawrocki?

TVP.Info - 4 godziny 26 min. temu

O rozmowie prezydentów Kancelaria Prezydenta RP poinformowała we wpisie na platformie X.


„Dzisiaj odbyła się kolejna rozmowa telefoniczna prezydenta RP Karola Nawrockiego z prezydentem USA Donaldem Trumpem. Na początku prezydenci złożyli sobie życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia” – przekazano.


Dodano, że „w dalszej części rozmowy Karol Nawrocki i Donald Trump podjęli temat stanu relacji transatlantyckich, bezpieczeństwa w regionie w związku z toczącą się wojną na Ukrainie wywołaną przez Federację Rosyjską - w szczególności dyskutowano o postępach uzgodnień pokojowych”.


Zobacz też: Świąteczne życzenia Pary Prezydenckiej. „Niech ucichną wszelkie spory”


Polska w G20


Jak wskazano we wpisie rozmawiano także o udziale Polski w pracach grupy G20, polsko-amerykańskiej współpracy gospodarczej i kwestiach dotyczących energetyki.


Kancelaria Prezydenta RP zaznaczyła, że rozmowa odbyła się w ciepłej i serdecznej atmosferze.




Zobacz także: Jarosław Kaczyński trafił na lepszego. Czy Karol Nawrocki w końcu przegiął?


Kategorie: Telewizja

Jak długo wytrzyma Rosja? Putin się nie zatrzymuje, doprowadzając kraj do ruiny

W Rosji cały rok 2025 upłynął pod znakiem wojny. Agresja na Ukrainę trwa nadal. Czy jest szansa na jej zakończenie w roku 2026? To pytanie nurtuje wielu Rosjan. Oni bowiem też ponoszą koszty wojny. To skutek zachodnich sankcji, jak i nastawienia całej gospodarki na cele wojenne. Może dlatego inauguracja w USA prezydentury Donalda Trumpa spotkała się w Rosji z dużym zainteresowaniem. Wszak wedle jego obietnic pokój miał nastąpić prawie natychmiast.
Kategorie: Portale

Putin gotowy na wymianę terytoriów ws. Ukrainy? Stawia twardy warunek

Dziennik - 5 godzin 9 min. temu
Przywódca Rosji Władimir Putin na spotkaniu z grupą czołowych biznesmenów powiedział, że może być otwarty na wymianę części terytoriów kontrolowanych przez wojska rosyjskie w Ukrainie, podkreślił jednak, że chce całego Donbasu - poinformował w piątek dziennik "Kommiersant". Aneta Malinowska
Kategorie: Prasa

Zamachowiec zaczął zabijać. Nie żyją dwie osoby

TVP.Info - 5 godzin 11 min. temu

Sprawca użył samochodu do staranowania 68-letniego mężczyzny w rejonie miasta Bet Szean. Do ataku na 19-letnią kobietę użył noża. Ranne zostały jeszcze dwie osoby.


Izrael: Palestyńczyk zabił dwie osoby


Zamachowiec został postrzelony przez przechodnia i przewieziony do szpitala – poinformował portal.


Media przekazały, że napastnik, 37-letni Ahmad Abu al-Rub, pochodzi z miejscowości Kabatija, leżącej w północnej części Zachodniego Brzegu. Publiczny nadawca Kan powiadomił, że przez pewien czas pracował nielegalnie w Izraelu.


Do ataku użył samochodu swojego pracodawcy.

Zobacz także: Brutalny atak na Zachodnim Brzegu. Osadnicy ranili palestyńskie niemowlę


Kategorie: Telewizja

Brak fragmentu szyny kolejowej. Na miejscu ABW i CBŚP

Dziennik - 5 godzin 33 min. temu
Policja poinformowała w piątek po południu, że funkcjonariusze Straży Ochrony Kolei stwierdzili brak fragmentu szyny kolejowej na linii kolejowej relacji Sławięcice - Rudziniec. Eksperci PKP wstępnie orzekli, że uszkodzenie mogło powstać wskutek bardzo niskiej temperatury powietrza. Aneta Malinowska
Kategorie: Prasa

Adwokaci diabła. Tak mistrzowie wizerunku sprzedawali choroby i truciznę

TVP.Info - 5 godzin 37 min. temu

Edward Bernays, który w 1928 roku opublikował „Propagandę”, nazywał rzeczy po imieniu. Jego zdaniem ludźmi można było bezproblemowo zarządzać – i wcale nie była do tego potrzebna dyktatura. Wystarczyło mądre, sprytne podejście. Smaczku tej historii dodaje fakt, że Bernays był siostrzeńcem Freuda – tak, tego Freuda – a rodzinne obiady z pewnością obfitowały w rozmowy o ludzkich impulsach, lękach i słabościach. Różnica polegała jednak na tym, że Zygmunt Freud próbował te rzeczy zrozumieć, a Edward Bernays uczył się je wykorzystywać.


Stosowana przez Bernaysa, a później również przez niego opisana „inżynieria zgody”, traktowała społeczeństwo jako zbiór emocji, które można zaprogramować. Za tym ładnym opisem kryła się po prostu sztuka manipulowania ludźmi. Edward uważał, że do społeczeństwa dociera tyle informacji, iż ktoś musi pomóc uporządkować ten chaos. A najlepiej oczywiście zrobić to tak, żeby ludzie myśleli, że to ich własne opinie. W tej sposób masy stawały się podatne na wpływy, a przy okazji chętniej kupowały rzeczy, które wcześniej nawet nie wydawały im się potrzebne. 


Po co dyktować ludziom, co mają robić, skoro można nimi manipulować?


Idealnym przykładem działania Bernaysa była kampania z „pochodniami wolności”. Koncerny tytoniowe potrzebowały nowej grupy konsumentów, a kobiety w latach 20. były niewykorzystanym, za to bardzo dobrze rokującym segmentem klientów. Edward zaprosił więc grupę młodych kobiet na wielkanocną paradę w Nowym Jorku. Panie dostały jedno zadanie: zapalić papierosy, gdy tylko włączą się kamery. „Przypadkiem” zaproszona na wydarzenie prasa opisywała to potem jako manifest emancypacji. Zadziałało natychmiast. Nikt nie wspominał o szkodliwym dymie czy nikotynie. Palenie za to zaczęło się kojarzyć z wolnością, czyli czymś pozytywnym. A kto nie chce czuć się wolny? 


Podobnie było ze „śniadaniem mistrzów”. Nie istniało żadne naukowe uzasadnienie tego, że Amerykanie powinni zaczynać dzień od jajek i tłustego boczku. Był za to klient, któremu bardzo na tym zależało. Bernays wysłał więc ankietę do lekarzy, pytając, czy sycące śniadanie może być korzystne. Samo „może” zaznaczone przez medyków wystarczyło, żeby ogłosił, że „lekarze zalecają” takie rozwiązanie. To na lata zmieniło zwyczaje żywieniowe w USA. 


Może trudno w to uwierzyć, ale powyższe przykłady były tylko rozgrzewką. Bernays współpracował także z rządami. Wiedział, że ludzie niekoniecznie ufają temu, co brzmi rozsądnie, za to wierzą w rzeczy, które wydają się przekonujące. Wystarczył biały kitel, poważny ton i stwierdzenie w stylu „badania wskazują”, żeby przekonać ludzi do jakiegoś rozwiązania. Edward zrozumiał coś bardzo ważnego: kto kontroluje emocje innych, ma wpływ na ich decyzje. To właśnie dlatego Bernays jako jeden z pierwszych ekspertów wykorzystywał w reklamie techniki psychologicznie. Dziś ten specjalista jest uważany za ojca public relations. 


Propaganda wojenna – masowa manipulacja w „szczytnych celach” 


Gdyby ktoś na początku wątpił w to, co głosił Bernays, to wojny światowe – zwłaszcza druga – pokazały, jak daleko można zajść, jeśli strategicznie potraktuje się też ludzkie emocje. Podczas konfliktów powoływano biura propagandy, które były traktowane tak samo poważnie jak walka na froncie. To właśnie tam po raz pierwszy na dużą skalę testowano, jak jedno zdanie może wzbudzić w ludziach albo strach, albo poczucie obowiązku.


CZYTAJ TEŻ: Operacja „Spinacz”: Jak naukowcy Hitlera stali się bohaterami NASA


Plakaty z demonizowanym wrogiem, audycje radiowe, które apelowały o jedność, a do tego proste hasła powtarzane do bólu – taki arsenał środków miał sprawić, że ludzie nie będą się wahać ani zastanawiać, jak postąpić. Jeden wróg, jedna słuszna odpowiedź. Podczas wojny nie było czasu na taki luksus jak rozważania. Wszyscy mieli być zmotywowani. 


Efekt był taki, że ludzie przyzwyczaili się do komunikatów, które w prosty sposób działały na emocje, zamiast przekazywać pełne informacje. II wojna światowa się skończyła, ale wtedy pojawił się ktoś, kto postanowił to przyzwyczajenie wykorzystać. Korporacje szybko zrozumiały, że propagandowe techniki mogą być równie skuteczne w cywilu. 


Zmieniły się warunki, jednak zasada pozostała: ludzie ufają temu, co brzmi klarownie i jednoznacznie. A jeśli jeszcze stoi za tym ekspert, można liczyć na pełny sukces. Taką strategię przejęły później między innymi firmy tytoniowe, chemiczne, spożywcze i farmaceutyczne. Efekty były spektakularne. 


Chwila relaksu dla lekarza? Papieros w gabinecie


Kiedy dzisiaj ogląda się reklamy papierosów z połowy XX wieku, aż trudno uwierzyć, że to nie dowcip. Lekarz poprawia kitel, patrzy prosto w kamerę i pewny siebie przekonuje: „Ten papieros jest łagodniejszy niż inne”. Jeśli ktoś czeka na mrugnięcie okiem, to nie doczeka się go. Podobnie jak w reklamie, która pokazuje lekarza palącego w swoim gabinecie i zachwalającego markę, którą „medycy wybierają najczęściej”. To właśnie obraz – „doktor poleca” – miał utwierdzić widza w przekonaniu, że dany produkt zapewni i przyjemność, i spokojne, długie życie.


Późniejsze śledztwa „The New York Times” i „The Washington Post” wykazały, że gdy pojawiały się te reklamy, firmy tytoniowe miały już na biurkach wewnętrzne raporty wskazujące, iż dym papierosowy zawiera substancje rakotwórcze. Jednak zamiast to przyznać, koncerny rozpoczęły jedną z najbardziej konsekwentnych operacji PR w historii amerykańskiego biznesu.



Najpierw powstało Tobacco Industry Research Committee. Organizacja na pierwszy rzut oka wyglądała jak instytut naukowy, który miał „dbać o rzetelność badań”. W praktyce specjalizowała się w sianiu wątpliwości. Podczas gdy niezależni naukowcy publikowali niepokojące wyniki badań, TIRC wydawał komunikaty o „niespójnościach”, „potrzebie większych prób badawczych” lub „niejednoznacznych danych”. Informacje brzmiały poważnie i były naszpikowane technicznym słownictwem, żeby przeciętny obywatel odłożył gazetę i został z wrażeniem, że to w sumie nic pewnego, więc nie ma się czym martwić. 


W latach 60. firmy zaczęły finansować też ekspertów, którzy pisali analizy dla mediów. Reuters i ProPublica po latach dotarły do dokumentów, które pokazywały sposób działania: wynagrodzenie było wypłacane nie za wnioski, lecz za samą wypowiedź, która „poszerzała dyskusję”. Jeden z konsultantów napisał nawet w notatce do zarządu koncernu, że jego rolą „nie jest udowodnienie bezpieczeństwa, ale podkreślenie, że w nauce nie ma ostatecznych prawd”. Filozofowie na pewno by to docenili, jednak tutaj w tle był produkt, który rujnował zdrowie milionów.


CZYTAJ TEŻ: Piekarska: Gdybym się nie zbadała, może byśmy dzisiaj nie rozmawiały


Kampania nie ograniczała się jednak do rozpowszechniania wątpliwości, bo ważne było też radzenie sobie z bieżącymi problemami. Przeprowadzone przez jednego z naukowców badania dotyczące wpływu nikotyny na serce cytowano tak, jakby niczego nie wykazał – choć akurat wykazał. Natomiast w firmowych instrukcjach z lat 70. doradcy PR radzili sobie wzajemnie, by „unikać słów o silnym ładunku emocjonalnym” i „skupiać przekaz na odpowiedzialnym wyborze dorosłych palaczy”.



I najważniejsze: konsekwencja. Przez dekady, niezależnie od nowych śledztw i raportów, narracja była stała. „To tylko jeden z czynników ryzyka”, „świadomy wybór”, „dane są złożone”. Złożone, owszem, były, ale dokumenty wewnętrzne, a nie ryzyko. Ono było jasne, tylko komunikat został tak zaprojektowany, żeby wydawało się, że to problem nie do rozstrzygnięcia. 


„Zielone” logo i wiatrak w tle, czyli mistrzowski PR paliw kopalnych


Jeśli ktoś chce zobaczyć w akcji korporacyjny lifting na skalę przemysłową, wystarczy prześledzić rebranding dużych koncernów paliwowych. Filmy i zdjęcia w telewizji oraz internecie pełne były ujęć turbin wiatrowych, paneli słonecznych i oczywiście szczęśliwych rodzin wśród łąk oraz drzew. Kolorystyka? Głównie soczysta zieleń i błękit. W tym samym czasie – jak wynikało z raportów finansowych, które analizował „The Financial Times” – inwestycje tych firm w odnawialne źródła energii były minimalne, bo większość środków nadal była związana z ropą i gazem.

Ważne było tutaj nie tylko to, co pojawiało się w reklamach, ale też – a może przede wszystkim – to, o czym koncerny raczej nie mówiły. Na przykład firma, która chwaliła się projektem farmy wiatrowej wartym kilkaset milionów dolarów, jednocześnie wydawała kilka razy więcej na rozbudowę infrastruktury wydobywczej na morzu. Sugerowano „wielkie zobowiązanie transformacyjne”, chociaż realna struktura inwestycji wyglądała tak, jakby transformacja miała się zacząć dopiero wtedy, gdy zabraknie ropy.


Oczywiście nie byłoby skutecznej kampanii bez wizerunkowych działań na małą skalę. W USA, Kanadzie i Australii firmy regularnie organizowały spotkania z lokalnymi społecznościami, żeby przekonywać mieszkańców, że nowoczesne, czyste technologie wydobywcze to coś zupełnie innego niż to, czym straszyli ich ekologiczni aktywiści. Hasła typu „redukcja emisji” czy „ochrona środowiska” pojawiały się w błyszczących folderach informacyjnych na każdej stronie.


W tym samym czasie dziennikarze prowadzili swoje śledztwa, których wyniki brzmiały już mniej bajkowo. „The Guardian” ujawnił dokumenty z wewnętrznych prezentacji jednej z firm, w których konsultanci PR doradzali, aby eksponować w przekazach „punktowo pozytywne fakty”, na przykład jeden nowy projekt odnawialny, nawet jeśli odpowiadał za mniej niż 1 proc. portfela firmy. Na okładki rocznych raportów koncernów trafiały więc obowiązkowo wiatraki, tymczasem – co pokazywały choćby dane Reutersa – pracę rozpoczynały kolejne platformy wiertnicze. 


Jednym z bardziej znamiennych przykładów zielonej transformacji na pokaz było ogłaszanie „neutralności węglowej do 2050 roku”. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na historyczny przełom. Dopiero w przypisach i dodatkowych dokumentach koncernów można było znaleźć istotny warunek: neutralność ma wynikać nie z redukcji emisji, lecz z wykorzystania mechanizmu offsetów, czyli kompensacji dwutlenku węgla. Oznacza on, że firmy płacą na przykład za sadzenie drzew albo właśnie tworzenie farm wiatrowych. Offset ma wielu zwolenników, ale pewnie tyle samo przeciwników, którzy przekonują, że mechanizm odwraca uwagę od konieczności odejścia od paliw kopalnych. To trochę tak, jakby żywić się w fast foodach, ale „rozgrzeszać się” kupowaniem karnetów na siłownię, nawet bez konieczności ćwiczenia. 


Taka taktyka wydawała się ryzykowna, jednak przez wiele lat świetnie działała. W reklamach firmy operowały „zielonym” słownictwem, chwaliły się ekologicznymi inwestycjami, a za kulisami prowadziły biznes „po staremu”. 


Cukrowa mgła – jak przemysł spożywczy odwrócił wzrok od badań


Kiedy „The New York Times” opublikował dokumenty Sugar Research Foundation, wiele osób było zaskoczonych nie tyle samym faktem sponsorowania badań, ile tym, jak bardzo biznes wpływał na debatę publiczną. W latach 60. i 70. przemysł cukrowy miał dostęp do czołowych ośrodków naukowych w USA – Harvard, Minnesota, University od California San Francisco – a sponsorowane analizy, chociaż recenzowane, były delikatnie „korygowane” przed publikacją. 


CZYTAJ TEŻ: Model o romskich korzeniach: Jestem dumnym Romem i dumnym Polakiem


Mechanizm opisany później choćby przez „The Guardian” był prosty: badacze mieli odsuwać akcent od cukru, przesuwając odpowiedzialność za choroby cywilizacyjne na tłuszcze. W korespondencji między firmami a naukowcami pojawiały się sugestie: „może warto dodać, że wpływ cukrów prostych wymaga dalszego ustalenia”, „może należy mocniej podkreślić rolę tłuszczów nasyconych”. Tak powstawały badania, na które przez kolejne dekady powoływały się media, szkoły i lekarze. 


W latach 80. pojawiło się jeszcze kilka „uspokajających” projektów badawczych. Według ustaleń AP część z nich prowadzono w sposób, który już wtedy budził wątpliwości. Na przykład porównywano osoby o skrajnie różnych nawykach żywieniowych w taki sposób, żeby pokazać cukier w dobrym świetle, jako coś niegroźnego dla zdrowia. Tam, gdzie miały być grupy kontrolne, pojawiały się grupy „orientacyjne”, a tam, gdzie powinny być precyzyjne dane o spożyciu, stosowano ankiety prowadzone według bardzo szerokich kategorii. Nie jest tajemnicą, że im szersza kategoria, tym łatwiej o interpretację zgodną z narracją sponsorów.


„Słodki” przemysł miał też inne sposoby na zdobycie publicznego zaufania. Finansował szkolne programy, w ramach których dzieci uczyły się, że „wszystko jest dla ludzi” i „ważna jest równowaga”. Teoretycznie brzmi to rozsądnie i niewinnie, ale warto pamiętać, że w tych samych szkołach działały automaty z napojami o zawartości cukru przekraczającej zalecenia WHO dotyczące spożycia w ciągu całego dnia. 


Dopiero po latach – dzięki badaczom z UCSF oraz dziennikarzom NYT – opinia publiczna zobaczyła, jak misternie zaplanowana była ta operacja: sponsorowane badania, opłacanie ekspertów, kampanie edukacyjne, akcje w szkołach, a także ciche „wsparcie” dla organizacji zdrowotnych, które w materiałach dla rodziców skupiały się na aktywności fizycznej, a nie na ograniczeniu cukru. Wszystko po to, żeby przykryć to, co najważniejsze: że nadmiar cukru to spory problem i czająca się za rogiem epidemia nadwagi wśród dzieci. 


Chemia, która miała być neutralna, doprowadziła ludzi do strachu o własne zdrowie


Historia PFAS, czyli „wiecznych chemikaliów” idealnie nadawałaby się na scenariusz thrillera, gdyby nie to, że stała się zmorą ludzi poza kinową salą. PFAS to w skrócie grupa tysięcy syntetycznych substancji, których używa się do wyrobu produktów odpornych na wodę, tłuszcz albo wysokie temperatury. Czyli na przykład opakowań żywności albo powłok patelni. Określenie „wieczne” nie jest przypadkowe. PFAS bardzo trudno ulegają biodegradacji i gromadzą się w środowisku oraz organizmach żywych. 


Gdy media opisywały pierwsze głośne przypadki skażeń w USA, w wielu miejscach schemat był podobny. Pojawiały się drobne sygnały, które przez lata albo ignorowano, albo traktowano jak bezpodstawne narzekanie. Zaczynało się zwykle niewinnie: rolnik zauważał, że jego bydło traci sierść, starsza kobieta stwierdzała, że woda z kranu ma dziwny smak, pojawiały się też masowe wysypki. Ktoś w lokalnej gazecie pisał co prawda o możliwym związku tych wydarzeń z pobliskim zakładem chemicznym, ale większość ludzi uważała, że to przesada. Do czasu, kiedy już nie było wątpliwości, że coś jest nie tak. 


Reakcja też najczęściej wyglądała podobnie. Rzecznicy albo inni przedstawiciele firm publicznie tłumaczyli sytuację. Spokojnym głosem mówili: „zgłoszenia są nam znane”, „monitorujemy sytuację” i „według dostępnych danych poziomy substancji są bezpieczne”. To ostatnie zdanie najlepiej uspokajało sytuację, chociaż akurat powinno budzić największy niepokój. Jak wynikało z dokumentów, które później ujawniła EPA, czyli federalna agencja do spraw zdrowia i środowiska w USA, „bezpieczne” odnosiło się do norm ustalonych w czasach, gdy o trwałości i szkodliwości PFAS nie wiedziano zbyt wiele. 


CZYTAJ TEŻ: Życie w barterze. A ty człowieku płać


Jednym z najbardziej znaczących momentów tej historii były badania prowadzone wokół zakładów produkujących wodoodporne powłoki. Okazało się, że PFAS przenikały do gleby i wód gruntowych w takich ilościach, że nawet studnie oddalone o kilka kilometrów miały przekroczone wszelkie wskaźniki bezpieczeństwa. W tym samym czasie komunikaty prasowe głosiły, że „incydent dotyczy pojedynczego zbiornika” i „nie ma dowodów na szerokie skażenie”. 



Wygodne dla producentów okazało się to, że bezpiecznych granic w regulacjach długo nie aktualizowano. Firmy przez lata przekonywały, że obecne standardy są uzasadnione naukowo. Nic dziwnego, w końcu miały interes w tym, żeby niczego nie zmieniać. A gdy zaczęły się pojawiać nowe dowody szkodliwości chemikaliów, ruszyła klasyczna strategia: „trzeba poczekać na pełne dane”, bo przecież „pojedyncze badania nie powinny stanowić podstawy do decyzji regulacyjnych”.


Prawdziwy obraz wyłonił się dopiero wtedy, gdy mieszkańcy kilku amerykańskich miasteczek zorganizowali się i zaczęli zbierać własne próbki wody. Wyniki – porównane później przez niezależnych badaczy – pokazały poziomy PFAS kilkadziesiąt razy wyższe niż deklarowały zakłady. Wtedy narracja zaczęła pękać. Przedsiębiorstwa, które były odpowiedzialne za skażenia, do końca próbowały się bronić i uspokajać ludzi. Kadra menedżerska zapewniała, że współpracuje z lokalnymi władzami i analizuje przyczyny problemu. Analiza faktycznie była wskazana, ale dużo wcześniej. Kłopot w tym, że wtedy mogłaby utrudnić działalność i doprowadzić do strat finansowych, a na to żaden biznes z własnej woli się nie zdecyduje. 


Winowajców było więcej. Przemysł farmaceutyczny też miał swoje „sposoby” 


W farmacji od lat niewiele słów robi tak dobrą robotę jak „innowacja”. Gdy pojawia się artykule w sieci albo w reklamie, wiele osób mimowolnie zaczyna myśleć o przełomie. Rzecz w tym, że przeciętny pacjent nie jest lekarzem ani farmaceutą, więc nie jest w stanie ocenić, czy rzeczywiście „cudowny preparat” jest tak cudowny. Obietnica jednak zwykle robi swoje. Medyczny serwis Stat News i NYT analizowały przez lata materiały marketingowe firm farmaceutycznych i odkryły pewną prawidłowość. Otóż zanim lekarze czy pacjenci zobaczyli jakiekolwiek dane, dostawali opowieść o „nowej generacji” terapii. 


W praktyce „innowacyjny” lek bywał po prostu doskonale znaną substancją, tylko w nowym opakowaniu albo modyfikacją dawki, przy której efekty uboczne wyglądały może mniej groźnie, jednak tylko w określonej grupie pacjentów. Firmy potrafiły chwalić się korzystnymi dla siebie wynikami badań, a tę niekorzystną część zasłaniały naukowym szumem. Zamiast pełnego obrazu lekarze widzieli więc uśrednione dane albo imponujące statystyki poprawy u pacjentów, chociaż w wartościach bezwzględnych efekty były skromne. Zdarzało się nawet, że wykresy w materiałach zaczynały się nie od zera, lecz od specjalnie dobranego punktu, żeby różnica wydawała się ogromna. 


Do tego dochodził jeszcze jeden, bardzo wygodny element tej układanki – argument o „braku danych długoterminowych”. W dokumentach firmowych, które później przytaczały „The Washington Post” i publiczne NPR, sformułowanie „nie ma dowodów na szkodliwość” pojawiało się wyjątkowo często. Brzmiało może niewinnie, ale w kontekście leków testowanych w pośpiechu, nie było wcale takie bezpieczne. Brak dowodów to nie dowód na brak zagrożenia, tyle że dla pacjenta – zwłaszcza gdy mówił to lekarz albo ekspert – był to sygnał, że wszystko jest pod kontrolą.


Mechanizm działał tak dobrze, że nawet doświadczeni lekarze powtarzali później marketingowe hasła jako fakty. I trudno ich za to winić – siła tych przekazów polegała właśnie na tym, że przypominały materiały edukacyjne, a nie reklamowe.


Entuzjazm i chęć zysku czasem wygrywają ze zdrowym rozsądkiem 


Niewiele przypadków pokazuje to lepiej niż historia Vioxxu. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało wspaniale, niemal jak triumf nowoczesnej farmakologii: lek, który miał przynieść ulgę pacjentom z przewlekłym bólem i jednocześnie nie obciążać żołądka. Nic dziwnego, że i pacjenci, i lekarze wiązali z nim duże nadzieje. Przez pewien czas nikt nie chciał słyszeć o sygnałach ostrzegawczych. Dopiero późniejsze śledztwa – od NYT po komisje amerykańskiego Kongresu – ujawniły, że w firmowych analizach ryzyko związane z układem sercowo-naczyniowym pojawiało się dużo wcześniej, niż wynikało to z materiałów dla lekarzy.


Problem nie polegał tylko na różnicy między wiedzą „wewnętrzną” a tym, co trafiało na zewnątrz. Chodziło też o to, jak budowano przekaz. Prezentacje kierowane do lekarzy podkreślały przede wszystkim korzyści związane z ochroną żołądka, często sugerując, że alternatywne leki są niebezpieczniejsze, niż wynikało to z niezależnych badań. Gdy w statystykach pojawiały się wyniki, które podważały ten przekaz, trafiały na przykład do przypisów, a czasem w ogóle znikały z materiałów przeznaczonych na spotkania z lekarzami.


CZYTAJ TEŻ: M-AI-trioszka. Jak popularne czatboty serwują nam rosyjską propagandę


Reporterzy NYT dotarli też do dokumentów pokazujących, jak przedstawiciele handlowi byli szkoleni do radzenia sobie z „trudnymi pytaniami”. Ryzyko pojawienia się wątpliwości miał minimalizować gotowy scenariusz. Jeśli lekarz pytał o ewentualne zagrożenia, rozmowa natychmiast schodziła na korzyści dla pacjentów. Jeśli wspominał o statystykach z niezależnych badań, przedstawiciel mówił o na przykład o różnicach w próbach klinicznych. 


Ostatecznie produkt wycofano w 2004 roku, kiedy nie dało się już ukryć, że jego długotrwałe stosowanie może zwiększać ryzyko zawału serca i udaru mózgu. Takie długotrwałe zażywanie oznaczało w tym przypadku półtora roku. Szacuje się, że lek mógł spowodować ok. 140 tys. przypadków poważnych chorób serca w samych Stanach Zjednoczonych. Do sądów trafiło wiele pozwów przeciwko producentowi, aż w końcu twarde dane i perspektywa kolejnych procesów wpłynęły na decyzję o zakończeniu produkcji.  


Vioxx nie był jednak wcale wyjątkiem. Na innych przykładach widać podobny schemat, czyli: jeśli lek nie spełniał wysokich oczekiwań, trzeba było zmienić narrację, a nie produkt. Antydepresanty, które w szerokich grupach badanych dawały umiarkowane efekty, w materiałach promocyjnych stawały się „przełomem w terapii”. Środki przeciwbólowe, które nie różniły się zbytnio od poprzedników, przedstawiano jako „bardziej selektywne”. Czasem nawet publikacje naukowe finansowane przez dany koncern były pisane w taki sposób, że podkreślały minimalne pozytywy, a niewygodne dane można było odkryć dopiero po dokładnym wczytaniu się w tabele. 


Dobry lekarz dba o pacjenta, a skoro dba, to przecież nie pozwala mu cierpieć


Kiedy amerykańscy producenci opioidów zaczęli w latach 90. mówić o „rewolucji w leczeniu bólu”, pacjenci pomyśleli, że nareszcie ktoś skutecznie ulży ich cierpieniu. W rzeczywistości była to perfekcyjnie zaplanowana operacja, do tego tak subtelna, że przez kilka pierwszych lat nikt nie dostrzegł, iż stoi za nią chęć zysku, a nie nagły przypływ empatii.


W połowie lat 90. Amerykańskie Stowarzyszenie Bólowe (APS) rozpoczęło kampanię pod hasłem „Pain is the Fifth Vital Sign”. Chodziło o to, żeby wśród parametrów życiowych takich jak ciśnienie krwi czy temperatura, lekarze zwracali uwagę również na ból, który u pacjentów często bywał ignorowany, a przecież mocno wpływał na komfort życia. Założenia były może dobre, ale kampania zebrała po latach sporo głosów krytyki, bo jej efektem okazało się masowe przepisywanie pacjentom opioidów, a w konsekwencji fala uzależnień w USA. 


Kiedy jednak startowała akcja, nikt o tym jeszcze nie myślał. Za to menedżerowie w koncernach farmaceutycznych zacierali ręce. Oto ktoś przygotował grunt pod bicie rekordów sprzedaży „ryzykownych” środków. Już wtedy bowiem wiadomo było, że opioidy mogą uzależniać znacznie łatwiej, niż sugerowały błyszczące foldery dla medyków. PR-owcy firm farmaceutycznych szybko zorientowali się, że wcale nie trzeba przekonywać lekarzy, iż lek jest całkowicie bezpieczny. Wystarczyło zasugerować, że ryzyko jest niewielkie, jeśli pacjent dostanie odpowiednio dobraną dawkę. 


CZYTAJ TEŻ: Tych miejsc boją się najgorsi przestępcy. Najsłynniejsze więzienia świata


„Los Angeles Times” opisywał później, jak firmy sponsorowały szkolenia, seminaria i konferencje, na których eksperci – czasem szczerze wierząc w to, co mówili, a czasem w zamian za niezłe honorarium – powtarzali, że opioidy nowej generacji są „wyjątkowo mało uzależniające”. Nie chodziło zresztą tylko o wiedzę, ale też o zmianę podejścia do leczenia bólu. Lekarz, który wcześniej jak ognia unikał przepisywania silnych leków przeciwbólowych, nagle zaczynał mieć wrażenie, że odmowa jest oznaką braku empatii. Właśnie ten motyw, opisany szczegółowo w ProPublica i „The New York Times”, był kluczowy. Dobry medyk stawał się w oczach wielu osobą, która przepisuje skuteczne leki, bo dba o pacjenta. 



Równolegle firmy budowały swoistą sieć wpływów: szkolenia trafiały do szpitali, towarzystw medycznych, na uniwersytety. BBC pisała, że akurat ta kampania nie wyglądała jak klasyczna promocja produktu, lecz bardziej aktualizacja standardów medycznych. Środowisko dostawało prosty przekaz: „Leczenie bólu jest zaniedbane. Nowe opioidy to bezpieczne narzędzie. Pacjenci czekają”. Taki komunikat trudno było zignorować. 


Najcięższy kaliber, z perspektywy czasu, stanowiło jednak powtarzane w kółko zdanie: „uzależnienie jest niezwykle rzadkie”. „The New York Times” wiele lat później nazwał tę narrację „najskuteczniejszą dezinformacją medyczną nowoczesnej ery”. Dowody, na które powoływano się na konferencjach, pochodziły z badań sponsorowanych przez koncerny. W niektórych przypadkach chodziło o wyniki i wnioski, które nawet nie dotyczyły przewlekłego leczenia bólu, ale po wyjęciu z kontekstu idealnie pasowały do wizji. PR-owcy nie kłamali, po prostu starannie dobierali fakty. 


Dla wielu osób opioidy okazały się wstępem do świata używek  


W tym samym czasie przedstawiciele handlowi masowo odwiedzali gabinety. Z dokumentacji późniejszych procesów sądowych wynikało, że materiały szkoleniowe zachęcały ich do „ambitnej ekspansji”. Co kryło się pod tym zgrabnym określeniem? Otóż lekarz miał zakończyć takie spotkanie z przekonaniem, że odmowa wypisania opioidu to błąd, który prowadzi do niepotrzebnego cierpienia pacjenta. Strategia ewidentnie zadziałała, bo sprzedaż rosła. 


Gdy rosnąć zaczęła też liczba przypadków przedawkowań, firmy farmaceutyczne utrzymywały, że problemem nie są leki, lecz to, że są nadużywane. PR miał jedną przewagę nad medycyną – potrafił reagować błyskawicznie i działał na emocje lepiej niż suche dane w tabelach. 


„The Financial Times” i „The Economist” opisywały później, jak narracja z USA zaczęła trafiać do innych krajów. Oczywiście w nieco złagodzonej wersji, ale opartej na tej samej logice, czyli: silny lek przeciwbólowy to symbol troski o pacjenta, a nie ryzyka. W części państw producenci próbowali nawet przemycać do debaty publicznej pojęcie „prawa do leczenia bólu”. Dzięki temu krytyka nadmiernego przepisywania leków mogła wyglądać jak działanie przeciwko cierpiącym. 


Najbardziej uderzające w tej historii jest to, jak długo ta konstrukcja się utrzymała. Nawet gdy śledztwa „The Washington Post”, AP czy ProPublica zaczęły pokazywać dramatyczne liczby, producenci mieli już gotowe wyjaśnienia. Dopiero ujawnione wewnętrzne maile, analizowane przez „The Guardian” i Reutersa, pokazały wprost, jak działał ten mechanizm. Padały w nich sformułowania o „zwiększaniu penetracji rynku” w regionach o najwyższych wskaźnikach śmiertelności. Wtedy już bardzo trudno było bronić argumentów o „bezpiecznym leczeniu bólu”.


Warto wspomnieć, że kampania oswajania ludzi z opioidami nie była agresywna, przynajmniej na zewnątrz. Okazała się skuteczna dzięki swojej skali. Nawet eksperci powtarzali komunikaty producentów, ale wcale nie ze złej woli, po prostu one były wszędzie – w prezentacjach, szkoleniach, materiałach edukacyjnych, na konferencjach naukowych. Trudno zakwestionować coś takiego. 


CZYTAJ TEŻ: Robił pizzę dla Kim Dzong Ila. „Nie wiedziałem, dokąd mnie zabierają”


Tylko w ciągu niecałych 25 lat, od końcówki lat 90., z powodu przedawkowania opioidów zmarło ponad 600 tys. Amerykanów i Kanadyjczyków. Wiele spośród tych osób mogłoby spokojnie poradzić sobie z bólem przy pomocy słabszych środków. Niektórzy być może nie uzależniliby się, gdyby na przykład nie to, że producent jednego z leków tak zmienił skład swoich tabletek, żeby trudniej było je przełamać i wziąć tylko pół pastylki. Dla innych opioidy stały się punktem startowym do eksperymentów z twardymi narkotykami, czasem ostatnich eksperymentów w życiu. Chociaż kampania „oswajania” pacjentów i lekarzy z mocnymi lekami już dawno się skończyła, to jej skutki, jak mówią specjaliści, będą odczuwalne jeszcze przez wiele lat. 


Eksperci pomagają firmom, ale czasem sami stają się nieświadomymi „ofiarami”


W każdej branży, w której obowiązują – albo choćby grożą – regulacje, istnieje osobny rynek ludzi, którzy mają zaplecze naukowe, a jednocześnie potrafią występować publicznie. Nie, nie jest to żadna grupa tajnych konsultantów. To zwyczajni naukowcy, którzy, jak większość kolegów, potrzebują grantów i dostępu do danych. Angażują się więc w projekty sponsorowane, ale wcale nie dlatego, że chcą komuś pomóc wizerunkowo, lecz dlatego, że takie są realia i unikanie tego typu okazji może się skończyć latami czekania na publiczne pieniądze. 


Koncerny raczej nie używają ekspertów jako bezpośrednich rzeczników, zresztą to oznaczałoby dla naukowców utratę niezależności i zawodową „śmierć”. Wystarczy przecież, że zaproszą ich do panelu, finansowanego „przy okazji”. Taki badacz pojawi się na jakiejś konferencji, przedstawi i obiektywnie omówi wyniki, ale wtedy PR-owcy wychwycą jedno zdanie: „nie możemy wykluczyć alternatywnych interpretacji”. I to ono następnego dnia wyląduje w materiałach jako dowód, że sprawa nie jest tak oczywista, jak sądzą niektórzy. 


W wielokrotnie opisywanych śledztwach wychodziło na jaw, że wielu z tych ekspertów nie miało nawet świadomości, w jakich okolicznościach ich wypowiedzi zostały wykorzystane. Rzetelnie wykonali swoją pracę, a ktoś wyciągnął z niej drobnostkę, akurat tyle, ile potrzebowała firma, żeby zmienić punkt ciężkości debaty.


Jak firmy gaszą pożary? Przygotowują się na problemy, których jeszcze nie mają 


Kiedy przeciętny człowiek dowiaduje się na przykład o wycieku niebezpiecznej substancji, w siedzibie firmy, która jest za to odpowiedzialna, trwają działania, które zaczęły się nawet kilka miesięcy wcześniej. Każda duża korporacja, która wie, że może mieć kiedyś problemy w związku ze swoją działalnością, ma przygotowane krótkie komunikaty, gotowe do publikacji. Dobrzy specjaliści wiedzą, że nie ma nic gorszego niż panika, dlatego te informacje powstały po to, żeby wyprzedzić bieg wydarzeń. 


W przypadku jednej z firm naftowych w Teksasie wyglądało to następująco: raz na kwartał dział PR spotykał się z departamentem prawnym i specjalistami od zarządzania, żeby aktualizować katalog tzw. trigger messages. Koncern zakładał, że mniej więcej raz na pół roku może dochodzić do jakiegoś incydentu. Wśród gotowych zestawów znajdowały się nawet komunikaty dotyczące zbyt długiego milczenia lokalnych władz. W jednym z nich widniało zdanie: „W oczekiwaniu na potwierdzenie informacji przez odpowiednie instytucje, możemy zapewnić, że instalacja działa zgodnie z obowiązującymi procedurami”. Firma doskonale wiedziała, że wygra ten, kto wcześniej zareaguje. 


Byli pracownicy zakładów chemicznych w Karolinie Północnej opowiadali później dziennikarzom, że w firmowej sieci istniała zakładka z plikami o nazwach typu „Jakość_powietrza_aktualizacja_wersja_robocza_1”. Niektóre z nich miały po kilka lat, ale nikt ich nie kasował, bo nie wiadomo było, kiedy się przydadzą. I niektóre rzeczywiście się przydawały. 


CZYTAJ TEŻ: Sprzedał wieżę Eiffla. Jak człowiek znikąd został genialnym oszustem


Być może te metody wydają się okrutne, jednak dla wielu firm to po prostu strategia przetrwania. Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi, część menedżerów woli tłumaczyć się ze szkód, jakie poczyniły ich koncerny na zewnątrz, niż ze strat finansowych przed akcjonariuszami.


„Kiedyś to było…”. Specjaliści od kryzysów chętnie wróciliby do świata sprzed internetu


W wielu głośnych sprawach środowiskowych można – z dzisiejszej perspektywy – jasno wskazać moment, w którym oficjalna wersja rzeczywistości zaczynała rozmijać się z tym, co obserwowali mieszkańcy. Rzeka Kanawha w Wirginii Zachodniej była zanieczyszczana tyle razy, że niektórzy stracili nawet rachubę. Podczas jednego z takich incydentów lokalni mieszkańcy relacjonowali, że woda miała zapach jak rozpuszczalnik do farb, a u dzieci pojawiały się wysypki. Jednocześnie firma odpowiedzialna za problem używała w komunikatach sformułowania „bez istotnego wpływu na zdrowie publiczne”. Przy czym kluczowe było słowo „istotnego”. Co oznaczał „istotny” wpływ? To już ustaliła komisja złożona z ekspertów wynajętych przez firmę.



W stanie Oregon, po serii emisji toksyn z zakładu przetwórstwa rud metali, firma publikowała codzienne „aktualizacje jakości powietrza”. W żadnej z nich nie było ani jednej liczby, same opisy. Mieszkańcy zaczęli więc sami sprawdzać sytuację. Używali ręcznych czujników, publikowali dane na forach, porównywali wyniki. Wtedy wyszło na jaw, że wcale nie jest tak różowo. Korporacja zapewniała, że wszystko jest pod kontrolą, tymczasem ludzie skarżyli się na ciągłe bóle głowy i metaliczny posmak w ustach.


W takich momentach najlepiej widać, na czym polegają różnice w podejściu. Firma patrzy przez pryzmat przepisów i standardów branżowych, a poszkodowani zwracają uwagę na to, co dzieje się z ich wodą, powietrzem i zdrowiem.


Dlatego często w takich przepychankach ludzie przestają wierzyć w oficjalne komunikaty i zaczynają dokumentować rzeczywistość na własną rękę. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu oznaczało to telefony do lokalnych mediów. Dzisiaj każdy może sam być reporterem. Wystarczy smartfon, TikTok czy Instagram i post, który w godzinę potrafi dotrzeć do większej liczby ludzi, niż wynosi nakład największych tytułów prasowych w kraju. 


Ucieczka od ryzyka, czyli dlaczego uspokajające komunikaty działają natychmiast


Kiedy ludzie czują zagrożenie, nie szukają pełnej informacji. Potrzebują czegoś, co pozwoli im wrócić do normalności. To właśnie dlatego po awarii w zakładzie chemicznym w La Porte w Teksasie mieszkańcy znacznie szybciej akceptowali komunikaty o ograniczonym zagrożeniu, mimo że w tym samym czasie niezależne laboratoria publikowały dane wskazujące na wzrost stężenia toksyn w powietrzu.


Badacze ryzyka nazywają to „preferencją do dobrych wiadomości”. Jeśli mamy do wyboru wersję uspokajającą i wersję niepokojącą, mózg w warunkach stresu przyswaja tę pierwszą. Dzieje się to nawet wtedy, gdy jest ona mniej szczegółowa. Firmy świetnie to rozumieją. Pierwsze oświadczenia konstruuje się więc tak, żeby zawierały możliwie najspokojniejszą interpretację wydarzeń. To system, który działa od lat i nie wygląda na to, żeby w najbliższym czasie stracił swój potencjał. 


Czy to znaczy, że nadal nie mamy szans w starciu z koncernami? Niekoniecznie. Odbiorca ma dziś większą szansę, by sprawdzić, co kryje się za gładkim komunikatem i jak wygląda rzeczywistość niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu. To wystarczy, żeby równowaga była inna niż w czasach Bernaysa, nawet jeśli korporacje wciąż próbują działać w ten sam sposób. Czasem wystarczy jedno dobrze postawione pytanie, aby cała opowieść zaczęła się chwiać, niezależnie od tego, ile trwało jej budowanie.


CZYTAJ TEŻ: Białoruski futbol podupadał wraz z całym krajem. A niedawno ogrywali Bayern

Kategorie: Telewizja

Nawrocki rozmawiał z Trumpem. Znamy szczegóły

Dziennik - 5 godzin 39 min. temu
W piątek prezydenci Polski i USA - Karol Nawrocki i Donald Trump rozmawiali telefonicznie m.in. nt. relacji transatlantyckich i bezpieczeństwa w regionie w związku z wojną na Ukrainie - podała Kancelaria Prezydenta RP. Podkreśliła, że w szczególności dyskutowano o postępach uzgodnień pokojowych. Aneta Malinowska
Kategorie: Prasa

Śmierć norweskiego biathlonisty. Zaskakujące fakty o maskach tlenowych

TVP.Info - 6 godzin 33 min. temu

Siverta Guttorma Bakkena znaleziono martwego 23 grudnia w pokoju hotelowym w położonej we włoskiej części Tyrolu miejscowości Lavaze, gdzie przygotowywał się do igrzysk olimpijskich. Włoska policja prowadzi śledztwo, a przyczyna śmierci nie została dotychczas ustalona. Sekcja zwłok ma zostać przeprowadzona po świętach.


Maseczka tlenowa możliwą przyczyną śmierci Bakkena


W chwili odnalezienia ciała sportowiec miał na twarzy maskę obniżającą zawartość tlenu w powietrzu. Jest ona stosowana, by symulować warunki treningu wysokogórskiego. Norweska federacja biathlonowa w pierwotnie opublikowanym w oświadczeniu podkreśliła, że nie posiadała wiedzy o okolicznościach zakupu ani korzystania z urządzenia przez Bakkena. Nie łączyła też znalezionego sprzętu z jego zgonem.


W piątek Norweski Komitet Olimpijski wydał jednak zalecenie, by zawodniczki i zawodnicy powstrzymali się od korzystania z urządzeń symulujących wysokość do czasu pełnego wyjaśnienia sprawy. Decyzja ma mieć charakter prewencyjny.


Po wydanym ostrzeżeniu, sekretarz generalna federacji biathlonowej (NSSF) Emilie Nordskar przyznała na łamach dziennika „Verdens Gang”, że związek jednak miał informacje, że niektórzy zawodnicy wykorzystywali maski oddechowe, ale nie był to zalecany sprzęt i nie wykorzystywano go w zorganizowanych programach szkoleniowych.


Bakken uchodził za jeden z największych talentów norweskiego biathlonu. W sezonie 2021/22 odniósł swoje jedyne zwycięstwo w Pucharze Świata, triumfując w biegu ze startu wspólnego w Holmenkollen, oraz wygrał klasyfikację generalną tej konkurencji. W 2016 roku zdobył dwa złote medale młodzieżowych igrzysk. Po latach problemów zdrowotnych wracał do wysokiej formy i miał w lutym wziąć udział w olimpijskich zmaganiach w Mediolanie i Cortinie d’Ampezzo.


Kategorie: Telewizja

Eksplozja bomby w meczecie. Wiele ofiar zamachu

TVP.Info - 6 godzin 38 min. temu

Do eksplozji doszło podczas piątkowych modłów w meczecie imama Alego. Wszystkie ofiary należą do mniejszości alawickiej, a kilkoro rannych jest w stanie krytycznym – podało SOHR, organizacja pozarządowa z siedzibą w Wielkiej Brytanii i opierającej się na informatorach w Syrii.


Państwowa agencja prasowa SANA powiadomiła, że meczet został otoczony kordonem. Ze wstępnego dochodzenia wynika, że w świątyni zdetonowany został umieszczony tam wcześniej ładunek wybuchowy. Na razie nie wiadomo, kto zorganizował atak, jednak z informacji SOHR wynika, że bojownicy dżihadystycznej organizacji Państwo Islamskie (IS) infiltrują ten obszar.






Zobacz także: Brutalny atak na Zachodnim Brzegu. Osadnicy ranili palestyńskie niemowlę


Starcia po obaleniu Asada


W 2025 roku w Syrii doszło do starć o podłożu wyznaniowym i etnicznym, w których stroną atakującą często byli islamistyczni rebelianci. Główną siłę wśród nich stanowiła grupa Hajat Tahrir asz-Szam (HTS), dowodzona przez Ahmada al-Szarę. Po obaleniu w grudniu 2024 r. dyktatorskich rządów prezydenta Baszara al-Asada al-Szara został tymczasowym prezydentem Syrii.


Asad, który w następstwie tamtych wydarzeń uciekł do Rosji, jest alawitą. Jego współwyznawcy w Syrii, uważani za stronników dawnych władz, stali się ofiarami represji - przypomniała AP. W marcu br. w prowincjach zamieszkanych przez alawitów wybuchły kilkudniowe starcia między nimi a nowymi siłami bezpieczeństwa, których człon stanowią dawni rebelianci.


Na początku grudnia dwóch amerykańskich żołnierzy i cywilny tłumacz zostali zabici w środkowej Syrii przez napastnika, którego nowe władze w Damaszku określiły jako podejrzanego o przynależność do IS. To terrorystyczne ugrupowanie islamistyczne kontrolowało w ubiegłej dekadzie znaczące obszary Iraku i Syrii, a jego celem było stworzenie kalifatu - państwa rządzonego zgodnie z restrykcyjną interpretacją prawa islamskiego.


Zobacz też: Syria wyeliminowała jednego z liderów Państwa Islamskiego

Kategorie: Telewizja

Wojna nie jest sceną. Po co więc politykom i celebrytom wizyty w na froncie?

TVP.Info - 6 godzin 42 min. temu

Był początek marca 2012 roku, pracowałem wówczas w Afganistanie. Kilka dni wcześniej trafiłem do bazy Warrior na południu tzw. polskiej prowincji. „Rakietowe miasteczko” leżało jakieś 60 km od głównego obozowiska naszych żołnierzy, znajdującego się w mieście Ghazni. Banalny dystans, w czasach pokoju do pokonania w godzinę, w realiach wojny już zdecydowanie nie. Highway 1 – główna droga Afganistanu, wiodąca od Kandaharu do Kabulu – naszpikowana była „ajdikami” (minami-pułapkami). A inaczej jechać się nie dało.


W Warriorze wieści rozchodziły się szybko. „Pojutrze do Ghazni przyleci prezydent Komorowski”, zdradził mi jeden z oficerów. Nadałem cynk redakcji, w odpowiedzi dostając pytanie: „Dasz radę się tam dostać i obsłużyć wizytę?”. „Spróbuję”, odparłem. Jazda „ajdisztrase” zajęła mi kilkadziesiąt godzin. Zdążyłem, ale co się przy tym najadłem strachu, to moje.


Bronisław Komorowski przyleciał do „Gazowni” – jak nazywano naszą główną bazę – z lotniska w Bagram koło Kabulu (gdzie dotarł samolotem) na pokładzie potężnego amerykańskiego Chinooka i w asyście kilku należących do US Army Apaczy. Dlaczego akurat tak, skoro polski kontyngent miał własne śmigłowce transportowe Mi-17 i szturmowe Mi-24? Chinook był większy, a delegacja spora, Apacze zaś doszły „w pakiecie” – tak mi to wtedy tłumaczono. Zapewne nie bez znaczenia był również fakt, że amerykańskie maszyny gwarantowały wyższy poziom bezpieczeństwa, przede wszystkim ich pasywne i aktywne systemy obronne. Co by bowiem nie mówić, prezydent RP wlatywał w paszę lwa. Afgańskim rebeliantom z rzadka się takie akcje udawały, jednak od czasu do czasu potrafili „zdjąć z nieba” koalicyjny helikopter. Tym razem nic takiego się nie wydarzyło…

Czytaj też: Brytyjski generał o planach Rosji. „Przewaga NATO jest zagrożona”


Waga podwyższonego ryzyka


Przenieśmy się w czasie o kilkanaście lat do przodu. 20 lutego 2023 roku świat przecierał oczy ze zdumienia, po tym, jak prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden objawił się w Kijowie. Było to wydarzenie bez precedensu w najnowszej historii dyplomacji. Biden przybył do stolicy państwa prowadzącego pełnoskalową wojnę obronną z Rosją, bez obecności amerykańskich wojsk bojowych na miejscu, bez kontroli przestrzeni powietrznej, w warunkach realnego zagrożenia atakiem rakietowym. W przeciwieństwie do wizyt jego poprzedników w Iraku czy Afganistanie, nie był to przyjazd do strefy kontrolowanej przez USA, lecz wejście w obszar wojny, nad którą Waszyngton nie miał bezpośredniej kontroli.

Rosja została poinformowana o wizycie kilka godzin wcześniej, w ramach kanałów deeskalacyjnych. Nikt Moskwy o zgodę nie pytał – szło o to, by zminimalizować ryzyko przypadkowego incydentu między mocarstwami nuklearnymi.


Choć zabezpieczenie prezydenta nie polegało na widocznej obecności wojska, Amerykanie zagonili do roboty masę ludzi i sprzętu. Satelity, samoloty rozpoznawcze (które operowały wzdłuż polsko-ukraińskiej granicy), najlepsze oddziały specjalne. Te ostatnie, wraz z maszynami typu V-22 Osprey, rozlokowano na jednym z lotnisk w Polsce, utrzymując w stanie najwyższej gotowości. Samą ich obecność – niewidoczną dla opinii publicznej i nigdy oficjalnie niepotwierdzoną – można uznać za symbol tego, jak niestandardowa była to operacja. A Joe Biden zaskoczył wówczas nie tylko polityczną zuchwałością, ale i osobistą odwagą.

Błyszczy nią, niezwykle często, prezydent Wołodymyr Zełenski, co kilkanaście dni temu przybrało spektakularną postać. Prezydent Ukrainy znów odwiedził żołnierzy w strefie walk, tym razem w Kupiańsku. Niespełna dwa kilometry od rosyjskich pozycji nagrał wystąpienie, w którym odniósł się do kłamliwych kremlowskich zapewnień o zdobyciu miasta. Zagrał na nosie całemu rosyjskiemu aparatowi propagandowemu – budującemu wokół Kupiańska narrację o kolejnej wielkiej, zwycięskiej bitwie – ale i swojemu głównemu adwersarzowi. Putin, jak wiemy, niespecjalnie grzeszy odwagą – po wybuchu pełnoskalowej wojny długo nie wychodził z bunkra, a jak już zdecydował się pojechać na front, to zwizytował go zdalnie, z bezpiecznej odległości 40 kilometrów.


Znajdą się tacy, którzy powiedzą, że tego typu „wygłupy” nie przystojną politykowi, głowie państwa na wojnie. Czyżby? Zełenski w Kupiańsku – spokojnie nagrywający swój „spicz” – to nie tylko komunikat skierowany do Putina i oszukujących szefa rosyjskich generałów. To także przesłanie do Donalda Trumpa, w stylu: „może i nie mam najmocniejszych kart, lecz gotowy jestem zaryzykować własne życie”. Tak również (obok szeregu innych działań!), po trosze chłopięcym zuchwalstwem, buduje się morale współobywateli. Kto nie wierzy, niech zerknie w ukraińską przestrzeń informacyjną i doniesienia z połowy grudnia. Prezydencki gest był tam odbierany jako symbol niezłomności i nieustępliwości całej Ukrainy. Jednoczył i dawał powody do dumy. A na takiej bazie pojawia się skłonność do kolejnych wyrzeczeń. I w tym właśnie zawiera się podstawowa funkcja takich wizyt – są konsolidujące.


Podróż Joe Bidena była gestem solidarności z walczącym krajem, wyrażonym w imieniu całej zachodniej wspólnoty. W ten sam wzorzec (choć oczywiście skala oddziaływania była tu inna), wpisuje się wizyta Bronisława Komorowskiego u polskich wojskowych w Ghazni – miała ona podtrzymać morale, potwierdzić sens misji, pokazać więzi między państwem a armią. Adresatem byli przede wszystkim żołnierze, ale i wyborcy w kraju, a warunki podwyższonego ryzyka podbijały wagę tej deklaracji.


Decyzje i emocje


Współczesny sznyt takich wizyt ukształtował się w XX wieku, wraz z nastaniem wojen masowych i rozwojem mediów. Przywódcy państw odwiedzający własnych żołnierzy na froncie mieli ucieleśniać ciągłość władzy i sens poświęcenia. W czasie II wojny światowej Winston Churchill pojawiał się w bombardowanym Londynie, świadomie ryzykując, by pokazać, że rząd dzieli los obywateli. Ten gest, powielany później w różnych konfiguracjach, stał się archetypem politycznej odwagi – choć z czasem coraz częściej był też starannie reżyserowanym elementem przekazu.

W epoce wojen ekspedycyjnych, takich jak Wietnam, Irak czy Afganistan, wizyty przywódców w strefach działań bojowych nabrały bardziej zinstytucjonalizowanego charakteru. Prezydenci USA, premierzy i ministrowie obrony przylatywali do baz wojskowych, lądowali nocą, w tajemnicy, by po kilku godzinach odlecieć z powrotem. Ryzyko istniało, lecz było ono zarządzane – państwo wysyłające kontrolowało przestrzeń powietrzną, dysponowało własnymi wojskami, systemami obrony i zapleczem logistycznym. Były to wizyty „u swoich”, odbywane w ramach znanej, przewidywalnej architektury bezpieczeństwa. Ich głównym adresatem była opinia publiczna w kraju: stanowiły sygnał, że władza panuje nad sytuacją, że żołnierze nie zostali zapomniani, że wojna – jakkolwiek kosztowna – ma sens.


Równolegle do polityków na wojnach zaczęli pojawiać się artyści i celebryci. Podczas wojny w Wietnamie amerykańscy muzycy i aktorzy przyjeżdżali zarówno po to, by występować dla żołnierzy, jak i po to, by dokumentować grozę konfliktu. Koncerty organizowane dla armii miały podnosić morale, tworzyć iluzję normalności w nienormalnych warunkach. Jednocześnie kultura masowa stała się nośnikiem sprzeciwu wobec wojny – obrazy, piosenki i relacje artystów miały często większy wpływ na nastroje społeczne niż oficjalne komunikaty rządu. Już wtedy ujawniła się różnica między obecnością władzy a obecnością symbolu: polityk reprezentował decyzję, artysta – emocję.

Czytaj też: Pokój na Ukrainie gwarancją bezpieczeństwa. „Rosja może zaatakować NATO”


Granice odpowiedzialności


Po zakończeniu zimnej wojny i wraz z rozwojem globalnych mediów wizyty celebrytów w strefach konfliktów zaczęły pełnić coraz wyraźniej funkcję humanitarną i komunikacyjną. Aktorzy, muzycy i osoby publiczne przyjeżdżali do obozów uchodźców, zniszczonych miast, regionów dotkniętych czystkami etnicznymi. Ich obecność nie zmieniała przebiegu działań wojennych, ale zmieniała sposób, w jaki konflikt był postrzegany przez świat. George Clooney w Sudanie, Bono w Sarajewie, Angelina Jolie w Iraku czy Syrii – wszyscy oni operowali na innym poziomie niż politycy. Nie składali deklaracji, nie negocjowali traktatów, lecz przyciągali uwagę. A w epoce informacyjnej uwaga stała się jednym z najcenniejszych zasobów.


Ryzyko takich wizyt jest inne niż w przypadku polityków. Celebryci nie dysponują państwowym aparatem bezpieczeństwa, a ich ochrona jest ograniczona. Jednocześnie to właśnie ta „cywilność” obecności czyni ją wiarygodną. Gdy aktor czy muzyk pojawia się w miejscu zagrożonym, odbiorca nie widzi kalkulacji strategicznej, lecz gest empatii. Kiedy Angelina Jolie pojawiła się we Lwowie, a kilka tygodni temu w Chersoniu, nie reprezentowała państwa ani organizacji wojskowej. Działała jako specjalna wysłanniczka ONZ, ale przede wszystkim jako osoba o globalnej rozpoznawalności. Jej obecność nie zmieniła linii frontu, lecz miała ogromne znaczenie komunikacyjne. Obrazy hollywoodzkiej aktorki rozmawiającej z mieszkańcami niszczonego miasta obiegły świat szybciej niż niejeden raport ONZ. W ten sposób wojna przestaje być abstrakcyjnym konfliktem, a staje się historią prawdziwych osób, którą na światło dzienne wydobywa celebryta. Tak mobilizuje się opinię publiczną, która „lubi” pomagać konkretnym ludziom.


A teraz już „do brzegu” – zestawienie przywołanych przykładów pokazuje, że wizyty w strefach konfliktów pełnią wiele równoległych funkcji. Są narzędziem politycznym, środkiem komunikacji, formą presji, aktem solidarności, a czasem osobistym wyborem. Łączy je jedno: świadomość, że w świecie natychmiastowego przekazu sama obecność staje się komunikatem. Wizyta Bidena w Kijowie była komunikatem strategicznym najwyższej wagi. Wizyta Angeliny Jolie w Chersoniu – komunikatem humanitarnym o globalnym zasięgu. Występy artystów w Wietnamie – komunikatem kulturowym, który zmienił sposób myślenia o wojnie.


Wszystkie te gesty odbywają się jednak w cieniu realnego ryzyka. Wojna nie jest sceną, a symboliczna obecność nie chroni przed rakietą czy zamachem. Dlatego każda taka wizyta jest także testem odpowiedzialności – granicy między potrzebą świadectwa a niepotrzebnym narażaniem życia. Im wyższa pozycja osoby odwiedzającej, tym większe konsekwencje jej obecności. I tym większe znaczenie ma pytanie nie tyle o to „czy przyjechał”, ale „po co, kiedy i z jakim skutkiem”.

Kategorie: Telewizja

Pomaga w modlitwie i kazaniach. AI wkroczyła do kościołów

TVN24 Biznes i Świat - 7 godzin 11 min. temu
Religijne zastosowania sztucznej inteligencji zyskują na popularności - ocenił Greg Cootsona z think tanku AI and Faith. Technologia wspomaga duchownych w pisaniu kazań czy przygotowywaniu modlitw i materiałów do nabożeństw. Wierni natomiast coraz częściej korzystają z aplikacji oferujących spersonalizowane modlitwy czy duchowe porady.
Kategorie: Telewizja

Wypadek na trasie S8. Droga w stronę Warszawy zablokowana

TVP.Info - 7 godzin 19 min. temu
Dziewięć samochodów osobowych uczestniczyło w karambolu, do którego doszło na drodze ekspresowej S8 pod Rawą Mazowiecką w woj. łódzkim. Pięć osób zostało poszkodowanych. Trasa w stronę Warszawy jest nieprzejezdna.
Kategorie: Telewizja
Subskrybuj zawartość